Kreta - Chania / Jeden dzień to zbyt krótko...

Wiem, wiem... Dawno tutaj nie zaglądałem, prawie pół roku mija od publikacji ostatniego postu. Czasem niestety tak bywa... Przychodzą chwile, kiedy zmuszani jesteśmy do ustalenia pewnych priorytetów, do decydowania o tym, co w danym momencie życia ważne, co mniej ważne, a co najważniejsze. Czasem z przyczyn od nas niezależnych musimy na chwilkę zapomnieć o tym, kim jesteśmy, co sobą reprezentujemy, jakie są nasze pasje, co chcielibyśmy w życiu robić. Innymi słowy, musimy rzucić marzenia w kąt, wyrzec się ich, by móc nadal egzystować.
Jednakże, marzenia, pasje, przepiękne, choć niezwykle krótkie chwile życia - PODRÓŻE, powracają we wspomnieniach. Cudownych wspomnieniach. Skołatanemu sercu, sponiewieranemu wydarzeniami dnia powszedniego umysłowi, dodają otuchy i ciepła. Wiem, wiem... Zawiodłem niektórych z Was. Pisaliście, że milczę, że szkoda, że brak nowych tekstów i pięknych zdjęć, że musicie czerpać inspiracje na wyjazd z innych źródeł. Dzisiaj mogę tylko przeprosić i obiecać poprawę... Dzisiaj od nowa, zaczynam marzyć i wspominać.

Tak się złożyło, iż bardzo często przywołuję we wspomnieniach trzy bardzo szczególne dla mnie miejsca: Lanzarote, Majorkę i Kretę. Ta ostatnia symbolizuje dla mnie koniec pewnego wyjątkowego i ważnego etapu... Jest to miejsce, które wraz z Anią, choć już jakby z osobna, odwiedziliśmy w czerwcu 2013 roku. Po sześciu latach kroczenia wspólnym szlakiem życia, stanęliśmy na rozdrożu, nad brzegiem zimnego i czarnego oceanu... Każde z nas, wypełniając swój plecak bagażem wspomnień, marzeń i pasji, wsiadając do pustej, drewnianej łódeczki, ruszyło w inną stronę świata... Ku nowemu... Ku nieznanemu...
Nie martwcie się jednak. Naszych wspólnych, blogowych opowieści i odwiedzonych przez nas miejsc, z pewnością starczy jeszcze na kilkadziesiąt postów. Nim powiemy "Do widzenia", zdążymy jeszcze wiele razy zabrać Was do Turcji, Czarnogóry, Albanii, Izraela, Egiptu, na Majorkę, Lanzarote, Fuerteventurę i rzecz jasna, do pięknych i klimatycznych atrakcji Dolnego Śląska.
Dzisiaj znów byłem na cudownej i ciepłej Krecie. Dzień obudził mnie szumem morza, zapachem świeżych pomarańczy, oliwkami na talerzu, rozmarzonym obłokiem na niebie. Kalimera Przemku. Kalimera Kreto (po grecku "dzień dobry"). 

Wczesny ranek w Kissamos. Pewnie dla każdego Kreteńczyka dzień, jak co dzień. Ciepło, miło, bez pośpiechu. Tam gdzie jedziemy prawdopodobnie spokojnie nie jest, choć kto wie... Wsiadamy w autobus - kierunek Chania. Kompletnie nieprzygotowani do zwiedzania, ustalamy, iż będzie to wyjazd na spacer po Starym Mieście. Bez szaleństwa i biegania z wywieszonym językiem oraz odhaczania na mapie kolejnych atrakcji turystycznych... Na luzie...
Po niespełna godzinie docieramy na miejsce. Mówiąc po naszemu: Dworzec Autobusowy PKS. Tysiące zabieganych ludzi, setki motocykli i skuterów, samochodów, autobusów. Jednym słowem - mrowisko! O dziwo w całym tym miejskim galimatiasie z łatwością odnajdujemy drogę wiodącą do Starego Miasta.
Na ulicach, krawężnikach, na każdym niemalże centymetrze ziemi, zaparkowane auta i jednoślady. Przekraczamy ciężki, łączący dwa betonowe pachołki łańcuch, wkraczamy do innego, starego świata. Zatracamy się w labiryncie małych, wąskich i uroczych uliczek. Szukając właściwego kadru, chcąc uchwycić piękno chwili, przystajemy co kilkadziesiąt metrów i pstrykamy foty.
Kamienne domy, nieco zaniedbane, nadgryzione zębem czasu, ale jakże urocze w swojej niedoskonałości, chronią nas w cieniu własnych ścian przed palącym słońcem Krety. Mijamy setki małych kafejek, tawern, restauracji i hosteli. Zapraszani co chwilkę przez uśmiechniętych restauratorów na degustację potraw i wina, jesteśmy zmuszeni bardzo grzecznie odmawiać i dziękować. Toż to jeszcze nie ma południa, nie czas na obżarstwo:)
Docieramy do nadbrzeżnej dzielnicy portowej. Port Wenecki, bo o nim mowa, zbudowany został jak sama nazwa wskazuje przez Wenecjan, w XIV wieku. Z punktu widzenia turysty, miejsce bardzo ruchliwe, tłoczne, jednakże bezdyskusyjnie piękne i urokliwe. W bliskiej odległości od nas, latarnia morska, meczet Janczarów, kamienne hale-arsenały, galerie sztuki, cudownej maści konie zaprzęgnięte do białych dorożek, fontanny... I właśnie ten pierwszy widok pozostaje na długo w pamięci.
Mimo obecności tysięcy innych zwiedzających, istnieje możliwość wyłączenia się choć na krótką chwilkę. Wystarczy usiąść na jednej z nadbrzeżnych ławeczek, spojrzeć w błękit fal, poczuć bryzę morza i ciepły wiatr na twarzy. Spojrzeć na latarnię, leniwie pływające żaglówki, panów z wędkami, dziadka z kramikiem pełnym słodyczy i cukrowej waty, zakochanych pstrykających selfie. Tysiące ludzi i tysiące historii... Wszystko to osadzone w niezwykle romantycznej scenerii, w objęciach pięknego miasta, które nie jedno już widziało...
Dzień mija nam na bezcelowym spacerowaniu wąskimi uliczkami starej części miasta. Chania mówiąca dziesiątkami języków, nie tylko greką, jest ciepła, kolorowa, dyskretna, urocza, jakby chciała powiedzieć: "Zostańcie tu na dłużej, do wieczora, do późnej nocy. Jeden dzień to zbyt krótko, byście mogli mnie poznać, abyście mogli posiąść moje sekrety...". Niestety, wędrujące po nieboskłonie słońce, przypomina nam z każdą godziną, iż czas mija, a pora rozstania jest co raz bliższa.
Obserwujemy wesołych ludzi, beztroskie i szczęśliwe twarze dzieci, zerkamy na ukryte, w głębokich podwórkach galerie, do tawern i kafejek. Odwiedzamy sklepiki z pamiątkami, degustujemy oliwę, wąchamy aromatyczne mydła i olejki, podziwiamy ulicznych artystów malujących przechodniom portrety/karykatury. Siadamy na chłodnych kamiennych schodach, w cieniu dawnych weneckich budynków. Później znów ruszamy tam, gdzie nieco więcej zgiełku. Zgłodnieliśmy. Pośród setek restauracji znaleźć tą jedną jedyną, to nie lada wyczyn.
Spacer w kierunku dawnych arsenałów portowych przynosi oczekiwany rezultat. Zatrzymujemy się przed niezwykle klimatyczną tawerną, gdzie rozśpiewana grupka Hiszpanów wznosi toasty kieliszeczkiem Rakiji oraz greckim okrzykiem Yia mas (po grecku "na zdrowie")! Skrywamy się wewnątrz restauracji Ta Chalkina, a tu kolejna, miła niespodzianka - menu w języku polskim, w drewnianej oprawie, z polską flagą, bez żadnych wesołych chochlików w tłumaczeniach.
Posileni i bardzo szczęśliwi, że to właśnie to a nie inne miejsce "nawinęło" nam się po drodze, ruszamy na dalszy spacer, w kierunku latarni morskiej. I tutaj jedna wskazówka, dla co bardziej dociekliwych turystów. Będąc w Chanii koniecznie wybierzcie się na taki właśnie spacer, do latarni, chociażby po to, aby zobaczyć miasto z innej perspektywy - od strony morza. Naprawdę warto, gdyż widok starego portu, romantycznych budowli ma tle potężnych, masywnych szczytów górskich sięgających 2500 m n.p.m., to widok zaiste rzadki.
Pomału wracamy w kierunku meczetu Janczarów i głównego deptaka. Turystów jakby przybywa z minuty na minutę. Próżno szukać wolnych miejsc w nadbrzeżnych tawernach czy na ławeczkach. Słychać szept wielu języków świata, zaś białe dorożki pomykają radośnie w różnych kierunkach miasta. Dzień zmierza pomału ku końcowi. Pomarańczowa kula słońca zasypia w morskich wodach.

Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie w kierunku morza, na miasto migocące tysiącami światełek... Pamiątkowa fotografia... Jeden krótki dzień za nami. Zbyt krótki, by zwiedzić i poznać Chanię. Jednakże, tych kilka chwil w dawnym weneckim porcie pozwoliło nam, zauroczyć się miastem na tyle, by powracało ono w myślach, wspomnieniach, w marzeniach... Kalinichta Aniu, Kalinichta Przemku (po grecku "dobranoc"). 
Wszystkie prawa zastrzeżone! 
Teksty i fotografie Przemysław Witucki - "My Travelling With Passion".

Popularne posty